Muzyka to dla mnie tajemnica ludzkości. To coś co tkwi w człowieku i nie potrafię odpowiedzieć precyzyjnie – po co?
Z punktu widzenia biologicznego, filozoficznego ma one nikłe znaczenie, a jednak – dla niektórych jest to „drugie życie”.
Czym jest dla mnie muzyka? Nigdy nie myślałem na poważnie żeby zostać muzykiem z dość dziwnej przyczyny. Moi bożyszcze byli dla mnie nieosiągalnym wzorem. Marzyłem żeby być Chopin’em i tworzyć jego muzykę jak swoją, marzyłem żeby być Paul’em McCartney’em i śpiewać jego piosenki jako swoje, muzyka Komendarka jakby wypełniała mnie całego i mi wystarczała… Wydawało mi się, że jakby wyrażają swoją muzyką moją duszę… czy to nie brzmi dziwnie?
Zmieniło się to wraz z nastaniem u mnie Epoki Chorego Gustu Bandcamp’a… poczułem że ja, bez wykształcenia muzycznego, bez szkoły, bez morderczej praktyki, bez drogiego sprzętu, bez studia nagraniowego, bez perfekcjonizmu – mogę wyrazić własną duszę, a nie Chopin’a czy Beatles’ów.
Od ponad trzydziestu lat grałem na fortepianie/pianinie/klawiszach uśredniając – kilka minut na dzień… skomponowałem kilkanaście około-minutowych utworów, nauczyłem siebie improwizować (biegle choć z błędami)… ale ciągle czegoś brakowało. Z praktycznego punktu widzenia brakowało: wyćwiczonych palców, rozbudowanego repertuaru (co to takie miniaturki…), studia nagraniowego, nastrojonego fortepianu/pianina, a z syntezatorem się nie polubiłem. Czy jednak takimi środkami bym wyraził swoją duszę? Zamiast tego wybrałem cymbałki, balony, różne szumo-rekwizyty i Audacity… tak… widocznie taką mam dziwaczną duszę… hehe