Będąc w liceum znajomy z klasy, który zazwyczaj był bez ambicji z błyskiem w oku i stwierdzeniem fajności, wspomniał o możliwości „napisania gry komputerowej i grania w dokładnie to co się lubi”.
Sam zaś, ponad dwadzieścia lat później napisałem do żony, nudząc się w pociągu, prowokacyjnego sms’a:
To brzmi zabawnie, ale jestem swoim najczęstszym czytelnikiem. I odkąd pisuję, to w sensie statystycznym chyba siebie czytam najczęściej
Żona zadrwiła:
Czyli narcyzm przez Ciebie przebija
Ja:
Nie… konieczność rzemiosła
Żona:
Czytasz to co napisałeś, słuchasz to co skomponowałeś i się tym jarasz
Ja:
Jakbym improwizował za każdym razem perełki i sypał spod pióra diamentami – nie musiałbym to potem poprawiać ani oceniać. Ani się z tego uczyć
Przyznam, że jara mnie to co stworzę, ale tak jak moje pisaniny uważam jeszcze za wartościowe, tak moje dzieła muzyczne już nie uważam za coś dobrego. Są nie złożone i są słabej jakości. Nie dowierzam nikomu że mogą się one podobać, mimo że mi się bardzo podobają
Poza tym, że lubię tworzyć i analizować to co zrobię, dzieła moje mają także dla mnie wartość terapeutyczna. Prostują mi psychikę brzmieniem, dają upust emocjom jak i pozwalają mu lepiej siebie poznawać (na zasadzie przebywania „ze sobą”)… a w szczególności zabierają mi bardzo dużo nudy